poniedziałek, 15 marca 2010

Z Kajuraho do Varanasi

Caly dzien tylko przejazd, wystartowalismy skoro swit o 6 rano i po
wspinaniu sie na plaskowyz licznymi serpentynami poprzez park tygrysow
raz pedzimy lepsza, raz wleczemy sie po wybojach gorsza szosa, mijajac
wsie ze scenkami lokalnymi, miasteczka ze straganami, handlem i
rzemioslem oraz otwarte pola z rozlozystymi drzewami mangowcow, kepami
bambusow i innych rosochatych i poteznych drzew.

Co jakis czas tzw. popas na potrzeby, raz w pieknej okolicy z mini-
swiatynia Wisznu przy przydroznej skale, skad rozlegly widok na doline
przed nami. Zatrzymujacy sie w okolicy Hindusi robia nam - zlaszcza
naszym paniom - ukradkiem zdjecia, my im, wreszcie robimy jawnie
wspolne ujecia ku zadowoleniu obydwu stron.

Wszyscy wymeczeni trzesawka, zostajemy przez pilotke zbiorowo
ugoszczeni rumem z coca-cola. Lokalny pilot wraz z pomocnikiem
kierowcy porozlewali wszystkim, wrocily podwiedniete upalem humory,
wesoly autobus rusza droga w szlak - do Varanasi juz tylko 70 km.

Po drodze lapiemy okazje na kolejne unikalne ujecia scenek
rodzajowych: kobieta w kucki ukladajaca placki krowie oparte o siebie
na sztorc, aby wyschly; uliczny fryzjer, prasowacz (wielke zelazko z
dusza, ale na prad) oraz krawiec (oczywiscie pedalowa maszyna).

Amatorzy dobrych ujec i mocnych wrazen ida do szoferki, skad lepiej
jest dokumentowac ruch uliczny. Podziwiam naszego kierowce, ktory bez
zadnych nerwow, z usmiechem na twarzy i caly czas gargoczac z
pomocnikiem

Rano gdy mijalismy wioski, przed co drugim domem stal facet i myl
zeby. Kolo poludnia zycie wioskowe gromadzilo sie wokol pomp z woda
lub betonowych zbiornikow; pojedyncze osoby lub cale rodziny, myjac
glowy w kucki, chlopcy i mezczyzni rozebrani do pasa z namydlonym
calym cialem splukiwali sie polewajac z wiadra, kobiety piorac ciuchy.
Ta powszechna potrzeba czystosci w tak prymitywnych warunkach nakazuje
przyjac troche inne spojrzenie na ten lud.

Nastepne spostrzezenia: wszyscy ujrzawszy nas, zlaszcza mlodzi, na
nasze spojrzenie machaja z usmiechem rekami, a do naszych obiektywow
wystawiaja sie radosnie jakby chcieli zebysmy ich obraz zabrali do
innego swiata.

Wjezdzamy do Varanasi. Tlok szalony. Wszedzie tu zycie toczy sie na
ulicy, a sklepy - pawilony w budynkach - maja zaluzje na cala
szerokosc zapraszajac wszystkich do srodka. W zgielku klaksonow
dojechalismy wreszcie do hotelu.

Wieczorem jeszcze spacer po okolicach hotelu w piekielnym wrzasku
klaksonow i z drzeniem o zycie przechodzimy na druga strone,
obsewujemy niekonczacy sie tlum handlujacych, kryjace sie w mroku i
kryjace resztki kolonialnej swietnosci azurowe zeliwne kolumienki
podcieni na fasadach domow przeplatane nowoczesnymi hotelami. Mamy
dosyc - idziemy do hotelu spac.

Krzysztof

Brak komentarzy: