piątek, 10 września 2010

Dzien 14.

Na dzis zaplanowalem atrakcje kanionu Worotan. Od naszej bazy trzeba dojechac do sasiedniej (na wschod od Wajoc Dzor) prowincji Sjunik i miasta Sisian - okolo 100 km.

Do granicy Sjunik dotarlismy wspinajac sie serpentynami wsrod pomaranczowo-szarych wzgorz na przelecz Worotan 2344 m. Tam powitala nas jakby brama - dwa pomniki po obu stronach szosy, jeden z orlem, a drugi z dzwonami. Wial silny wiatr i powietrze bylo rzeskie.

Zjechalismy trasa ktora prowadzi az do Goris i w miejscowosci Szaki skrecilismy w prawo do Sisian. Od spotkanych mieszkancow Szaki dowiadujemy sie jak dotrzec do wodospadu o tej nazwie, na doplywie do rzeki Worotan.

Po minieciu wioski, juz tylo pare km od Sisian, skrecamy pod gazowym przewodem w prawo i polna droga docieramy do... zamknietej plotem malej elektrowni. Przechodzimy przez boczna "furtke" i od pracownikow dowiadujemy sie, ze wodospad jest dalej, ale bez wody. Za drobna oplata uzgadniamy "otwarcie wodospadu" i jeden z pracownikow idzie z nami dalej ta sama polna droga wzdluz Worotan, a po dotarciu do rzeczulki skrecamy w prawo na sciezke na ukosnym zboczu, az docieramy do kotliny zamknietej czarna bazaltowa skala. Splywaja po niej koronkowo-welonowe snieznobiale struzki wody. Jestesmy zachwyceni, ale pracownik kaze zaczekac, wspina sie bokiem na gore kotliny (wczesniej widzielismy tam z gornej szosy maly zalew), aby dopelnic umowy i "odkecic" wodospad. Po kilku minutach rzeczywiscie kaskady spietrzyly sie i spienily, ukazujac cale piekno wodospadu i pozwalajac w jego kropelkach ujrzec tecze. Robimy zdjecia pojedyncze i grupowe z roznych ujec.

Wracamy do auta i na szose. Poniewaz jestesmy niedaleko Sisian, wiec zamiast wracac do trasy glownej i nastepna odnoga docierac do megalitycznych kamieni Zorac Karer, postanawiamy dojechac do skraju Sisian i trafic na ta odnoge od poludnia. Przebilismy sie przez fatalne podmiejskie ulice? brukowane klepiska! miasteczka Sisian i ostro pod gore dostalismy sie na szose pelna dziur o postrzepionym poboczu.

Jadac trzesacym sie wezykiem tak jak wszystkie inne z rzadka spotykane auta, docieramy do strzalki pokazujacej kamienista droge w lewo wsrod trawiastych wzgorz i po paru minutach jazdy docieramy do malej budki, gdzie stawiamy auto.

Wedrujemy wsrod poustawianych w owalnych kregach i liniach glazow siegajacych wysokosci metr - poltora, o nieregularnych ksztaltach, ustawionych tu wsrod gor i pagorkow przez prehistorycznych astronomow siedem tysiecy lat temu, trzy tysiace przed Stonehenge! Wiele kamieni ma wywiercone otwory do obserwacji slonca i gwiazd. W centralnym miejscu jest usypany z brunatnych kamieni, pokrytych pomaranczowymi porostami, prehistoryczny grobowiec.

Bezkresnosc tego miejsca az po oble gory na horyzoncie, pagorkowaty nagi teren, tajemnicze wzory ulozone przez kamienie ktore probujemy odcyfrowac podgladajac poprzez wywiercone otwory, jednolity slomkowo-piaskowo-bezowo-brazowo-brunatny koloryt otoczenia przetykany tylko rzadkimi kepkami zieleni, wszystko to sprawia ze czujemy sie omal przeniesieni tysiaclecia wstecz.

Jedziemy dalej! Do glownej szosy jest blizej, wiec przerazeni fatalna droga docieramy do niej i przeskakujemy trasa do nastepnej przecznicy prowadzacej na poludnie do naszej widokowej trasy wzdluz kanionu Worotan. Oczywiscie droga okazuje sie wezsza, bardziej kreta i w jeszcze gorszym stanie...

Docieramy do zboczy kanionu i na kolejnym zakrecie widzimy pod soba meandry rzeki, nad soba olbrzymie skaly z graniastych znanych juz z Garni ksztaltek, a przed soba na odleglym wzgorzu warowny klasztor Worotnawank! Oczywiscie kolejna panorama.

Dojezdzamy do klasztoru, zupelnie opustoszalego, i odkrywamy kolejne pomieszczenia kosciolow, narteksow, refektarzy, luki kolumnad i sklepien, rzrzby chavzkarow, wszystko otoczone murami warownymi na zboczu wzgorza. Wg przewodnika klasztor niedawno odbudowany, my widzimy ze prace renowacyjne zarzucone, a na odkrytej z dachowek czesci dachu zostala jeszcze jakby wanna z lepikiem czy zaprawa oraz drabina...

Jedziemy dalej wsrod pagorkow i zbaczamy z "trasy" do rownie podlej drogi (nie pamietajacej juz swej asfaltowej mlodosci) prowadzacej przez wioske Worotan. Tam mijamy szkole i jadac wzdluz rzeki docieramy do prostopadlego do drogi slicznie harmonijnie wyoblonego mostu kamiennego z XIX w., wspartego na skalach po obu stronach.

Zatrzymujemy auto. Na most trzeba by ostro skrecic w prawo, ale z drugiej strony ponad mostem goruje ogromna skala jak glowa cukru siegajaca az do nieba (oczywiscie z bazaltowych brunatnych szesciogranikow powyginanych we wszystkie strony), tak ze most nie ma jak dalej isc i zdaje sie urywac w powietrzu.

Dopiero jak oniesmieleni pieknem tej kompozycji ksztaltow tworzonych boska i ludzka reka weszlismy na most, stwierdzilismy ze z drugiej strony zakreca on ostro w lewo. Zdjecia, zdjecia i kolejna panorama.

Co dalej? Przed nami ostatni i przez wszystkich wyczekiwany punkt programu: kapiel w cieplych zrodlach ktore wg wszystkich przewodnikow znajduja sie w zbiorniku wodnym Szamb przy miejscowosci o tej samej nazwie. Jechac mozna prosto droga wiejska albo przez most, aby dostac sie do glownej "trasy" (potrzebne podwojne cudzyslowy). Miejscowi chlopcy pytani potwierdzaja, ze tym mostem "masziny normalno jedut". Dziewczyny juz przeszly, ja ide tylem przed autem uwazajac na boki, Janusz prowadzi. Przeszlo! - jedziemy.

Trzesie coraz bardziej i po dotarciu do celu grobla i mostem przez rezerwuar stwierdzamy z wisielczym humorem, ze wpadlismy do szamba, bo cieplych kapieli tu nie ma, a do glownej szosy przebic sie nie mozna, bo droga sie juz konczy.

Nie ma innego wyjscia, trzeba wracac. Po drodze zagadujemy pracownika elektrowni przy zbiorniku; okazuje sie, ze okrzyczane cieple zrodla sa we wsi Worotan tuz przy szkole przy ktorej przejezdzalismy, gdzie pobudowano maly basenik.

Z nadzieja ktora w nas wstapila i pozwolila zagluszyc przerazenie przed powrotem, juz nie wysiadajac przejechalismy kamienny most na pewniaka i dotarlismy do szkoly; tak, przy rzece jest basenik, kapia sie w nim ludzie co przyjechali autem, a do basenu z poprowadzonej skads rury leje sie woda, pod ktora sie wszyscy mocza!

Podjezdzamy dookola blizej, przebieramy sie przy aucie i podchodzimy blizej: woda jest ciepla, basenik po pas, wchodzimy, z rury leje sie cieplejsza ale nie goraca, troche siarkowana i nagazowana woda, do basenu skacza na bombe dzieciaki, z auta gra muzyka, na masce rozstawiony poczestunek: butelka wodki "Chlebnyj Dar", twarog, ogorki, pomidory i oczywiscie lawasz, czyli platki pieczywa.

Zapraszaja nas do wspolnego towarzystwa, na mnie padlo pelnic honory reprezentacyjne, wypijam stakanczik do dna, zawijam fachowo plasterek twarogu z pomidorem i ogorkiem w plat lawaszu i zakaszam takim nalesnikiem. Potem wysluchujemy opowiesci takich jak inne: ze w Polsce byli, handlowali jeden nawet w Bialymstoku, a w wojsku sluzyl w DDR kolo Weimaru... ech, zycie! A ta gora nad mostem nazywa sie Zamek, a w srodku sa pieczary gdzie Ormianie sie chowali przed Mongolami, Turkami, Azerami... tego nie ma w zadnych przewodnikach.

Druga kolejka wodki, druga kolejka kapieli i niestety musimy jechac dalej, tzn. wracac. Po drodze przez meke do Sisian jeszcze w wiosce Agitu nawiedzamy wyniosly kolumnowy niezwykly pomnik grzebalny, postawiony tu na wzor tradycji przejetych od Rzymian gdzies w VI w. podobno na czesc ksiazat ormianskich, co zgineli w zwycieskiej walce chroniac ludnosc przed najezdzcami.

Wreszcie docieramy do Sisian, brniemy przez brukowane klepiska ulic wsrod zapyzialych domkow i za wskazowkami docieramy do centralnego deptaku, nieoczekiwanie czystego i wykonczonego, z parkiem, pomnikami, i gorujacym posowieckim budynku hotelowym pobudowanym z rozmachem dziwnym na to kilkutusieczne miasteczko, przy ktorym restauracja o szumnej nazwie odczytanej z neonu jako "LalaNer".

Przechodzimy przez skwer zdobiony rzezbionymi lwami i wchodzmy do podejrzanie pustej ogromnej sali z krzeslami w bialych pokrowcach i balowych rozowych szarfach. Istny surrealizm!

Mlode kelnerki zapewniaja nas, ze "restoran rabotajet" i z usmiechem obiecuja ze szaszlyki (czyli po prostu kawalki miesa pieczone na roznie nad weglami) beda miekkie.

Siadamy, zamawiamy i wreszcie posilamy sie po tak pelnym wrazen dniu, popijajac pyszne wino o nazwie Areni Lernaszen i o smaku czarnych porzeczek.

Wypadl nam z "programu" w Sisian kosciol Sisawan oraz plenerowe muzeum rzezb kamiennych z rozych wiekow w parku, ale to "nastepnym razem, w nastepnym zyciu".

Wracamy juz glowna szosa (ale miejscami tez trzesie, jakby asfalt byl kladzony recznie) do domu, przekraczajac o zachodzie slonca przelecz Worotan i po ciemku docierajac do naszej kwatery.

Wniosek na dzis: drogi w Armenii moga byc dwa albo trzy razy gorsze niz sie spodziewasz. Ale miejsca, do ktorych nimi dotrzesz, beda dwa albo trzy razy piekniejsze-potezniejsze-ciekawsze, niz mozesz sobie wyobrazic ze wszystkich przewodnikow i zdjec!

Zatem: jedzcie do Armenii! Ale bierzcie tylko Dobry Terenowy Samochod.


Krzysztof

Brak komentarzy: