poniedziałek, 15 czerwca 2015

Death Valley - wyjazd

Takie wozy wypełnione boraksem ciągnęły zespoły dwudziestu mułów, pózniej zastąpione przez lokomobile.

Musiałem zrobic selfie, bo Ela odpuściła i czekała na parkingu w chlodzonym samochodzie.

Potem jeszcze wydmy piaskowe... a potem serpentynami niekończący sie wjazd i zjazd w dół wsrod żużlowatych czarnych hałd, aż do kolejnego słonego wyschnietego rozlewiska...

A potem znow pod górę do punktu widokowego nazwanego imieniem lokalnego pastora...

I wreszcie dotarliśmy do nie pamietajacego juz swej byc moze świetności Ranch Motel prowadzonego przez punkowe młode małżeństwo w osadzie Olancha, gdzie diabeł mówi dobranoc, jedyny bar zamknęli nam o ósmej wieczór, i posiłek przygotowaliśmy z mrożonych burrito kupionych i podgrzanych w mikrofali na stacji benzynowej (gdzie cena benzyny sięgnęła szczytów), popijanych piwem które nam na szczęście nie wystrzeliło od upału w aucie i zdążyło się schłodzić w zamrazalniku motelowej lodówki.

Brak komentarzy: