Po drodze zjedliśmy obiadek w barze w miejscowości Kayenta, zamieszkanej głównie przez Indian.
Potem w większości trasy był deszcz, a niebo się zaciągnęło na dobre...
W okolicach Tuba City oglądaliśmy ślady dinozaurów, oprowadzani przez zasuszoną i przygłuchą indiańską staruszkę, bardziej ciekawi folkloru Indian niż tych śladów.
I wreszcie dojechaliśmy do Grand Canyon od strony wschodniej przez Desert View, tam gdzie jest wieża Watchtower. Podobno zdjęcia w deszczu i mgle są bardziej artystyczne, ale nie jestem o tym do końca przekonany...
Potem jechaliśmy 35 km drogą parkową przez las, nie wjeżdżając juz na żadne punkty widokowe, spiesząc się do hotelu w Tusayan.
Po drodze widzieliśmy pięć razy pojedyncze lanie i raz całe stadko oraz raz jelenia z pięknymi rogami. Nie strzeliliśmy, bo było późno i wciąż padało...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz