środa, 13 listopada 2013

Sa Pa i homestay

Po śniadaniu wypad w góry na widoki gór wyrzeźbionych tarasami ryżowymi oraz na mały treking poprzez folklorystyczną wioskę Cat Bao do górskiego wodospadu, gdzie mieliśmy okazję obejrzeć pokazy tańców ludowych w wykonaniu młodych Hmongów. 

Miejscowość Sa Pa jest nazywane miastem mgieł, gdyż z racji górskich warunków często zalega tu mgła. My po doświadczeniach z niedoszlym tajfunem nie narzekalismy; wprawdzie słońca nie było, szczyt najwyższej góry Wietnamu - Fansipan (3200) skrył sie w chmurach, widoki były troche przymglone, ale nie padało i coraz to zatrzymywalismy sie w czasie jazdy w wynioslych punktach podziwiając egzotyczne dla nas widoki gór z wyrzeźbionymi niekonczacymi się tarasami pól ryżowych.

Plony ryżu w większości zostały już zebrane ( trzeci zbiór w ciagu roku), więc pokryją ryżu były ciemne; raz tylko natrafilismy na jaśniejsze złote areały przed zbiorami.

Po powrocie nawiedzamy w Sa Pa miejski targ podpatrując folklor, kupując lokalne srebrne, kościane z rogów bawolich, rzeźbione w kamieniu lub plecione z barwionych włókien kory pamiątki oraz szukając okazji na chińskich podróbkach odzieży i zaopatrzenia turystycznego.

Cały czas towarzyszą nam kobiety z mniejszości Czarnych Hmongow. W czarnych strojach, głowach przystrojonych czarnymi czepcami lub z czarnymi włosami upietymi srebrnymi grzebieniami, czarnych haftowanych bluzach, czarnych spódnicach przystrojonych barwnionym indygo fartuszkami, na łydkach noszą czarne getry przewiazane kolorową wstążką. Demonstrując przy uśmiechu złote zęby, zaczepiają turystów okrzykami "shopping, shopping" wymachując plecionymi tasiemkami, torebeczkami i innymi ozdobami na pamiątkę.

Każda ma na plecach albo pleciony z włókien bambusowych koszyk w kształcie wiadra, w którym niesie swój handel, albo przytroczone w chuście niemowlę lub dziecko, które rozglądając się dookoła czarnymi rozstawionymi oczkami i uśmiechając się do obcych przykuwają ich uwagę, podnosząc atrakcyjność swej rodzicielki i ułatwiając nawiązanie handlowego kontaktu.

Po lunchu w Sa Pa wsiadamy do busika i podjeżdżamy w kierunku wioski Lao Chai (nie mylić z Lao Cai) skąd znów podziwiając górskie widoki udajemy się na treking do osady Ta Van, gdzie mieści sie nasz nocleg.

Znów towarzyszy nam niezmordowana drużyna Hmongów - kobiet w roznym wieku - cały czas namawiając do shoppingu i próbując nawiązać kontakt za pomocą podstawowych zwrotów angielskich. Odbyły z nami długą drogę, licząc na sukces handlowy czy choćby zakup z litości. Aby nie marnować czasu, cały czas rozwarstwialy przerzucone przez ramię pęki pasemek z kory, skrecajac je następnie we włókna; po zabarwieniu sa wykorzystywane do polecenia i tkania.

Po drodze zachodzimy do szkółki podstawowej, gdzie podgladamy lekcję matematyki. Pani na tablicy pisze 5 + ? = 7, czarnowlose dzieciaczki przepisują to samo na swoich tabliczkach (zamiast zeszytów), na paluszkach w skupieniu licząc ile wpisać zamiast znaku zapytania.

Pani daje czas do namysłu, chodząc miedzy lawkami i pilnujac samodzielności odpowiedzi. Potem dzieci na komendę zakonczenia przewracają tabliczki, aby na drugą komendę podnieść tabliczki do góry, prezentując wynik do sprawdzenia.

Zostawiamy w szkole część naszych datków, rozdajemy dzieciom słodycze i idziemy dalej. Jeszcze wizyta w przydrożnym sklepie z rzeźbionymi w kamieniu pamiątkami, przy okazji przerwa na kawę.

Wreszcie dochodzimy do osady Ta Van, zamieszkalej przez mniejszość Zai. Coraz węższą dróżką, wśród pól ryżowych, przez rzeczkę przechodząc na linowym moście wiszącym a'la Indiana Jones, docieramy do grupy domów gdzie jest nasz homestay.

W wielu domostwach, przy pomocy rządu propagujacego turystykę a jednocześnie dla aktywizacji mniejszości lokalnych, aranzowane są agroturystyki zwane homestay. Dom drewniany na parterze mieści część dla gospodarzy, zaś na piętrze - właściwie strychowej antresoli - legowiska na materacach we wspólnym pomieszczeniu; nad każdym rozwieszona moskitiera, tworząca po opuszczeniu osobny namiot.

Gospodarz przywitał nas już na początku wioski, a gospodyni przygotowała tradycyjny obiad wietnamski: pierozki w cienkim ciescie maczane w sosie sojowym, ryż w miseczkach, kolejno podawane różne potrawy w kawaleczkach na półmiskach: wołowina, kurczak, ryba, duże krewetki, wszystko pysznie przyprawione, na deser rarytas, czyli... jabłka. Na zakończenie gospodarz wyciągnął wódkę ryżową, my nasze zapasy, i integrowalibysmy sie do późna gdyby nie niedospana noc w pociągu i konieczność wczesnej pobudki.

Wszyscy w kolejce obmylismy sie pod dwoma prysznicami, rozpuścilismy moskitery i zasnęlismy natychmiast.











Krzysztof

Brak komentarzy: